niedziela, 17 stycznia 2010

Czasem nie zrób dobrego produtku, bo staniesz się komercyjny i passe

a ja znów uszczuplę portfel...

Jak mawiają początek roku to dobry okres do podsumowań, jednak do takowych trzeba się przygotować i sięgnąć pamięcią średnio minus czterysta razy dwadzieścia cztery, co w pewnym wieku, przy [nie]odpowiednim trybie egzystencji staje się trudne.

Prywatnie

największy sukces: ostatni projekt zawodowy, który miałem przyjemność prowadzić pod okiem i nadzorem kolegi od wyjazdowych sesji erpegowych.

Porażka to iż po dziesięciu latach palenia zdołałem rzucić nałóg tylko na rok i dwa tygodnie. Znów jestem w fazie: lubię palić!

Ale to nie prywatny pamiętniczek, a blog tematyczny – więc do rzeczy.

Erpegowo poprzedni rok był udany. Zdołałem poprowadzić kilka sesji, z których byłem na prawdę dumny, ba mało tego skończyłem kampanię (no tak – kronikę) z której też absolutnie jestem zadowolony – od fabuły, na miodzie sesji kończąc. Trzyspotkaniowe łupanie w Klanarchię w najbliższym czasie postaram się tu streścić wraz z postrzeżeniami co do systemu i kroniki.

Czytając inne wpisy w blogosferze wyczuwalna była nutka niezadowolenia z 2009 roku, a jak dla mnie działo się (wliczając początek 2010):

- Klanarchia – świeże spojrzenie na narracje, kreacje i eksploracje świata. Numero uno moich sesji, bezapelacyjny lider mojego rankingu.

- Rogue Trader – genialny S-F, następca wyeksploatowanego CP2020. Świetny podręcznik główny, po lekturze którego siadasz i grasz, a limitem jest tylko granica wszechświata i możliwości wyobraźni graczy i prowadzącego.

- Dark Heresy – słaba podstawka. Śliczna, kolorowa książka, którą połyka się na raz, ale... Dla osób które nie znają uniwersum czterdziestego pierwszego milenium, zaledwie kropla w morzu potrzeb. Sytuację ratują dodatki, z moim ulubionym: Creatures Anathema.

- Warhammer – który odświeżył się w kilku wydaniach. Trzecia edycja, do której mam bardzo mieszane uczucia i tak na prawdę brak mi czasu i warunków (rozegranych sesji), by wystawić ostateczny werdykt. Mój udział w tworzeniu działu na polterze też drastycznie zmalał, co było jednym z powodów opuszczenia redakcji. Wyszedł nasz fanowski dodatek Salkalten: nadzieja Ostlandu, ale fakt że tworzony był przez fanów w ich wolnym czasie, spowodował mały niesmak – od momentu złożenia tekstów i rysunków do finalnej wersji (którą nota bene skończyłem dopiero w grudniu 2010) minęło zbyt dużo czasu i rozmów. Dla osłody pozostaje informacja, iż może uda się wydrukowaną wersję wrzucić do puli nagród w młotkowym konkursie na scenariusz. Dodatek gobliński, który miałem nadzieje skończyć składać przed gwiazdką, jest również w głębokiej przedprodukcji. Niestety tak już jest z produkcjami fanowsko-niekomercyjnymi – daleko im do poziomu profesjonalizmu, od momentu produkcji po same wydanie. Za uśmiech nikt nie będzie zarywał życia - to norma. W tych okolicznościach wspominanie o trzecim suplemencie, wydanym pod szyldem wfrp.polter.pl to jak wróżenie z fusów. Wypaliłem się fanowsko...

- oldtajmerzy- Kroniki Mutantów, Gemini, CP2020, Neuroshima – sporadycznie, może miały swoją szansę raz, czy dwa. Powrotny – jak zawsze miłe.

Erpegowe klapy 2009:

- Wolsung – Jeden z niewielu systemów, gdzie po lekturze podręcznika głównego stwierdziłem: nie chce w to grać, nie chce tego prowadzić. Czekałem na premierę z niecierpliwością, bo o ile klimaty parowe nie są moimi ulubionymi, to miałem ogromę smaki by odświeżyć miłe wspomnienia po Iron Kingdoms. Niestety to podręcznik nie dla mnie – od samego wydania po treść. Czytałem to z ciężkim sercem, co chwilę patrząc na półkę, gdzie inne pozycje kusiły mnie swoją zawartością.

- Nowy Świat Mroku – instrukcja jak odwzorować mechanicznie kopnięcie w filiżankę na drewnianym stoliku, w temperaturze pokojowej, na 20 stopniu szerokości geograficznej. Dalszej serii podziękowałem. Niestety ucichło też w dziale wod, na poltku – a szkoda bo bardzo lubiłem tam zaglądać.

W sferze planszówek i karcianek też było lekkie poruszenie. Gra o Tron – kilka fajnych rozgrywek, Horror z Arkham – niezły ale szybko się nudzi, granie przeciwko planszy zabija smaczek rywalizacji, no i wspomniane już młotkowe reinkarnacje: Invasion – od czasów Doomtropera nie spędziłem tylu miłych chwil przy kartach i bardzo nierówny Chaos in the Old World. O ile młotek w wydaniu planszowym daje bardzo dużo zabawy, to frustruje nieodpowiednim zbalansowaniem frakcji. Khron – to karta którą, każdy chce wylosować na początku, w przeciwieństwie do Tzeenetcha. Wykonanie gry FFG, stoi na prawdę na przyzwoitym poziomie, a rozgrywa niesie wiele miodu – szczególnie jak gra się w trzy osoby bez boga krwi.

Kino
Wracając do tytułu wpisu płynnie przeskoczymy na płaszczyznę filmową. To chyba jedyna działka, gdzie nie czytuje opinii redaktorów serwisów okołofantastycznych. Uważam je za mało zajawkowe, a czasami mam wrażenie, że najlepiej jakby w kinach puszczali tylko klasyki z lat 20 i Bergmanna. Owszem lubię kino poważniejsze, a najlepiej przyprawione odrobiną humoru – do dziś mogę wracać choćby do duńskich Jabłek Adama, ale osobiście mocno rozgraniczam filmy rozrywkowe (horrory, fantasy, s-f) ze sztuką przez duże S. Uwielbiam czerpać inspiracje z filmów, oczywiście do sesji. Ostatnio zacząłem przywiązywać mocniejszą uwagę co do lokacji – i tu znów na przeciw zmęczonej wyobraźni ruszyły z pomocą ruchome obrazki na ekranie. Ostatnio - w skrócie - opowiadając o swoim podejściu do filmów fantastycznych, powiedziałem koledze, iż wystarczy że w kadrze pojawią się na niebie dwa księżyce i planeta – ja już jestem kupiony. Uwielbiam całą serię Alien – i tak – miodzę się i na czwartej części, którą oglądałem więcej razy niż pierwszą. AvP, AvP2, wszelakiej maści horrory i ponowne ataki zombi chłonę jak gąbka. Jedynie zawiodłem się na Kronikach Mutantów (dalej utrzymuje, że ten film nigdy nie powstał), choć i tam było (dosłownie) kilka scen, które mnie inspirowały.

Avatar – pochłoną mnie opowieścią i efektami. Nie rozumiem zarzutów na temat fabuły, jakby Cameron kiedykolwiek był mistrzem suspensu. Ja siedziałem na projekcji 3D wbity w fotel i słuchałem opowieści Jamesa z otwartą buzią. Możliwe, że pomógł mi w tym wspomagany sok z bananami, ale nawet nie przeszkadzały mi pompatyczne sceny. No i co, że Pokahontaz, no i co że zarobił kupę kasy i jest komercyjny (bo w Polsce to ciągle wada - nie wiem czemu), no i co z tego, że Watykan mówi o niebezpieczeństwach płynących z filmu, no i co z tego że przewidywalny (jakby nikt nie wiedział, że Tytanic zatonie) - ja bawiłem się świetnie, a jak miałbym się do czegoś przyczepić, to skopałbym tyłek Hansowi, za to że muzyka tym razem kulała.

By już nie przynudzać wspomnę tylko jeszcze o dwóch tytułach, które mnie pozytywnie zaskoczyły w 2009. O tych dwóch obrazach do momentu przeczytania tytułu na ekranie, nie słyszałem nic – a po obejrzeniu byłem miło zaskoczony, a co najważniejsze – dopisałem kilka pomysłów do zeszytu z patentami na sesje. Mowa o Outlander (choć to film chyba jeszcze z 2008) i Pandorum. Ci co czytują Grzędowicza i Zajdla na pewno znajdą pewne podobieństwa, ale co to jest przy złym i zepsutym Avatarze, który skopiowany został z klasyki rosyjskiej.

Wiem, że nie wszystkie wspomniane tu tytuły miały swoją premierę w 2009, ale wtedy gościły u mnie. W nowym roku życzę sobie i Wam jeszcze więcej mile spędzonych chwil przy okołofantastycznych zajawkach.